Słuchając się nawzajem
Zygmunt Krauze ma dorobek wartościowy zarówno dla sal koncertowych, jak i dla galerii sztuki. W swej artystycznej drodze często zbliżał te przestrzenie, więc i jubileusz 85 urodzin musiał świętować w gmachach z obu tych światów. W Łodzi, w której – co zawsze podkreśla – dorastał i nauczył się muzyki, filharmonia oraz Muzeum Sztuki przygotowały dwa wieczory z jego twórczością
Znających działalność profesora łódzkiej Akademii Muzycznej to nie zdziwi, ale podkreślmy, że na obu koncertach był obecny jako nie tylko kompozytor, lecz także wykonawca. Jubileusz nie oznaczał dla niego zadumy w fotelu widowni, ale kolejną aktywność artystyczną, których w grafiku artysty nie brakuje. Z orkiestrą Filharmonii Łódzkiej pod batutą Pawła Przytockiego wykonał swój II Koncert fortepianowy, czteroczęściową odę do „świętych miejsc sztuki”.
Koncert ten lubię szczególnie, bo zawiera, według mnie, najważniejsze przymioty jego twórczości: beznapięciowe, barwowe woale przecinane zrywami melodycznymi o ludowym lub pozaeuropejskim posmaku (w obu typach wypowiedzi bardzo dobrze wypadła orkiestra, zwłaszcza w części drugiej).
Utwór stał się znamiennie performatywny, gdy w części trzeciej Krauze włożył do gry białe rękawiczki. Nastąpiło wówczas piękne skupienie i mam wrażenie, że właśnie wtedy filharmonicy i filharmoniczki odebrali z brzmieniowego roju trochę nonszalancji na resztę wieczoru. Przydała się ona w prezentowanej po przerwie Ósmej Dvořáka – wykonanej głośno, majestatycznie i w szybkich tempach. Wydarzenie otworzyła zaś Sinfonietta Pawła Kleckiego, poprowadzona lekko, z najciekawszym wyrazowo finałem z wariacjami. Również ta pozycja była obecna w programie z ważnych, świątecznych powodów, gdyż Klecki, kompozytor i dyrygent urodzony w Łodzi, obchodzi w rodzinnym mieście swój rok.
Dwa dni później, w kameralnej atmosferze pałacu Herbsta, koncert już w całości poświęcono jubilatowi, pokazano też wystawę jego partytur i korespondencji. Tytuł – „De ira, de dolore” – wydarzenie dzieliło z wykonaną tego wieczoru kompozycją napisaną dla Spółdzielni Muzycznej. Utwór jest kolejnym przykładem skłonności twórcy do artystycznego reagowania na bieżące wydarzenia, tym razem – wojnę w Ukrainie. Język muzyczny czerpie z folkloru Rusi Czerwonej, przez stulecia zamieszkiwanej przez różne narody, ale łączy go z warstwą elektroniczną przygotowaną we współpracy z byłym studentem autora, Wojciechem Błażejczykiem. Najwyrazistszy pozostał jednak fortepian, przy którym znów zasiadł sam Krauze. Dobrze wyczuł tembr Spółdzielni, tego dnia w klasyczniejszym wydaniu. Na niekonwencjonalne występy przyszedł moment w One Piano Eight Hands. Czworo wykonawców, ubranych w kurtki, czapki i szaliki, zasiadło do rozstrojonego pianina – znaku rozpoznawczego kompozytora. Szczególnie spodobało mi się w zaproponowanym na koniec Poemacie Apollinaire’a, gdy fakturowo ścierało się z fortepianem oraz syntezatorem. W tym przypadku Krauze znów przemówił, deklamując podczas gry Prześliczną rudowłosą poety. Znakomicie porozumiewał się z zespołem pod względem wykonawczym. Koncert otworzyła zresztą pełna wigoru improwizacja. Perliste przebiegi w wysokim rejestrze fortepianu oraz okrzyki, głównie samego profesora, kontrapunktowały z glissandującymi, porywistymi partiami reszty grupy. Wyjątkowo ciekawie dialogowały sekcja dęta oraz perkusja.
Gdzie umieścić dorobek jubilata? Ja chciałabym z pewnością na jakimś piedestale (metaforycznym i dosłownym), ale wiem, że to artysta, który woli być blisko ludzi i spraw, które ich dotykają.
Pisanie nowych utworów w reakcji na bieżące wydarzenia, w dodatku przeznaczonych dla młodych zespołów, to jedno. A drugie, że koncerty, zamiast gal, okazały się pozbawionymi pompy spotkaniami z muzyką i nim samym. Dla mnie nic nie wyraża postawy kompozytora lepiej niż jego słowa przekazane orkiestrze i publiczności łódzkiej filharmonii znad otrzymanych upominków – życzenia dla nas, ale i dla siebie – by słuchać się nawzajem.
Autorka: Marta Konieczna („Glissando”)